Żegnaj, Kanaan
ocena: +2+x

Pył. Wiatr. Chłód.

W dużej mierze to te trzy rzeczy składały się na jego obecną egzystencję. Może i kiedyś miał pieniądze, przyjaciół, rozrywkę. Żył pełnią życia. Wielu chciałoby być na jego miejscu. Może i kiedyś było lepiej. No cóż, na pewno było inaczej.

Nie tęsknił za dawnym życiem. Właściwie można powiedzieć, że momentami wręcz cieszył się z sytuacji, w której się znalazł. Był wdzięczny losowi za to, że tu utknął i prawdopodobnie miał już nigdy nie powrócić do dawnego życia.

Prawdę mówiąc, miał momenty zawahania. Spokój, który tutaj odnalazł, niszczył go od środka. Nie był pewien, czy faktycznie przebywanie tu go leczy, czy raczej powoli zabija. Jak jakaś choroba, z tym, że bezobjawowa. Nie był też pewien, czy faktycznie nie żałuje utraty dawnych przyjemności. Przecież był wtedy szczęśliwy. Tak mu się przynajmniej wydawało. Czy jest szczęśliwy tutaj? Tego też nie był pewien.

Jego ulubioną rozrywką było oglądanie zachodów słońca. Każdego wieczora wychodził ze swojego namiotu i siadał na stercie skał nieopodal. Przed nim rozciągało się niezmierzone, suche, kamieniste pustkowie, miejscami podziurawione przez kratery, w których zbierała się deszczówka. Rozsiadał się wygodnie na twardym podwyższeniu, po czym poprawiał materiał obwiązany wokół jego głowy. W ten sposób chronił twarz przed ostrym pyłem, agresywnie ciskanym przez wiatr.

W oddali było widać góry. Nigdy nie próbował się do nich zbliżyć, choć skrycie marzył o tym, by zobaczyć je z bliska. To właśnie za tymi górami znikała olbrzymia tarcza słońca, rzucając na całą okolicę intensywnie pomarańczową poświatę. Widok był przepiękny.

Gdy słońce wreszcie zaszło, zostawiało za sobą jeszcze na jakiś czas wyraźny ślad w postaci zabarwionego na różowo nieba. To jednak, chociaż także imponujące, nie robiło już na nim takiego wrażenia. Zwykle opuszczał swoje miejsce obserwacyjne wraz z ostatnim promykiem słońca, znikającym za potężnym masywem.

Po tym codziennym rytuale wracał do namiotu i kładł się na starym materacu. Nie był on wcale a wcale wygodny, jednak i tak lepszy od spania na twardej, zimnej ziemi. Zanim zasnął, zapalał jeszcze jedną ze stojących przy posłaniu świec i zabierał się do lektury jedynej książki, jaką tutaj miał. Było to stare, podniszczone już wydanie "Hobbita" J.R.R. Tolkiena. Znalazł je kiedyś w antykwariacie przy jego ulicy. Stać go było na o wiele lepsze i nowsze wydanie, jednak zauważył, że w tych pożółkłych, sztywnych i miejscami porwanych kartkach jest coś magicznego.

Nie wiedział, który już raz czytał dokładnie te same słowa. Za każdym razem lektura budziła u niego te same uczucia. Nostalgia. Tęsknota. Melancholia. Wtedy właśnie najczęściej zaczynał wątpić w sens tego wszystkiego. Wracały wspomnienia dawnego życia. Rodziła się niepewność.

Dawniej stale otaczał go hałas. Szum samochodów za oknem, pijacki śpiew i głośna muzyka wewnątrz. Próbował od tego uciekać, lecz za bardzo przywiązany był do ludzi. Bał się samotności. Bał się odkryć, że jego własny umysł sam nie ma mu niczego do zaoferowania. To się jednak zmieniło, gdy trafił tutaj. Kakofonię wielkomiejskiego życia zastąpiła ogłuszająca wręcz cisza.

Miał dużo czasu, by myśleć. Najpierw myślał, w jaki sposób może się stąd wydostać. Potem, gdy zrozumiał swoje beznadziejne położenie, zaczął zastanawiać się, w jaki sposób się tu w ogóle dostał. Wszystko wokół niego, ten namiot, wspaniałe zachody, stara książka, żadna z tych rzeczy nie wydawała się realna. To musiał być zwyczajnie zły sen, z którego się zaraz obudzi. Tak się jednak nie stało.

Minął czas. Dużo czasu. W swoich rozmyślaniach zaczął coraz bardziej skupiać się na sobie. Co on tu robi? Jaki to wszystko ma cel? Jednak w tym przypadku także nie wymyślił nic na tyle zadowalającego, by móc chwycić się za to, niczym tonący za brzytwę, i w ten sposób zabezpieczony popłynąć w dalszą egzystencję. Roboczo przyjął, że ma po prostu żyć dalej.

Żył więc dalej.

Pył. Wiatr. Chłód.

Świeca. Książka. Materac.

Namiot. Skały. Zachód.

Pewnego dnia nieoczekiwanie złożył namiot, zapakował do niego cały swój niewielki dobytek i ruszył w stronę gór. Wiatr jednak nie był dla niego łaskawy. Tego dnia na pustkowiu rozpętała się burza. Zachodzące słońce nigdy więcej nie zobaczyło jego owiniętej brudnym materiałem twarzy.

Żegnaj, Kanaan.


O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Creative Commons Attribution-ShareAlike 3.0 License