Młodszy odkrywca Marek Piotrowicz pochylał się nad zimnym ciałem młodego mężczyzny. Wokół panował typowy dla Poziomu PL-8 półmrok rozświetlany tylko słabym blaskiem latarki trzymanej przez starszego odkrywcę Henryka Budzisza. Zwłoki leżały krzyżem, twarzą do ziemi, kilkanaście metrów od ścieżki. Las milczał.
— Spójrz na te nacięcia na wewnętrznej części ramion — powiedział Piotrowicz słabym głosem.
Budzisz kucnął przy swoim partnerze i spojrzał we wskazywane jego lewą ręką miejsce na ciele ofiary.
— Podcięli mu tętnice — mruknął — Pojeby. Wykrwawił się.
Piotrowicz wstał i rozejrzał się niespokojnie. Ten zwykle uśmiechnięty, silny i dobrze zbudowany młody mężczyzna teraz wydawał się bezbronnym dzieckiem.
— Musimy to zgłosić kierownictwu, Budzisz — wyszeptał młodszy odkrywca i wyciągnął z kieszeni czarną krótkofalówkę z logiem Polskiego Komitetu Odkrywców.
— Poczekaj — wstrzymał go jego partner, odgarniając na bok suche liście leżące wokół ciała. — Musiał stracić kilka litrów krwi. Gdzie ona jest?
Krwi nie było tam w ogóle.
***
Lampy w sali medycznej 212. Forpoczty rzucały niepewną błękitną poświatę na leżące na stole operacyjnym ciało. Znalezione w lesie zwłoki mężczyzny zostały rozebrane do badań. Teraz przykryte były jedynie zielonkawym materiałem, którego róg trzymała między palcami główna medyczka Forpoczty, doktor Anna Russel.
— Musicie coś zobaczyć — powiedziała do odkrywców zdenerwowanym głosem.
Stojący obok Piotrowicz i Budzisz spojrzeli po sobie posępnym wzrokiem.
— Znalazłam to na szyi tego nieszczęśnika.
Doktor wskazała palcem niewielki znaczek krzyża wycięty w skórze ofiary. Piotrowicz zbladł jeszcze bardziej.
— Co to znaczy? — rzucił w przestrzeń pytanie.
Cisza utwierdziła go w przekonaniu, że nikt nie chciał udzielić na nie odpowiedzi.
***
Dwóch odkrywców siedziało na kanapie w korytarzu 212. Forpoczty. Obaj milczeli. Wreszcie jeden się odezwał:
— Nazywają samych siebie Kościołem, ale trudno stwierdzić, co takiego otaczają czcią.
Pauza.
— Widziano ich tylko na paru poziomach. Najwyraźniej zawitali też tutaj. Kurwa mać.
Wypowiadając te słowa 55-letni Henryk Budzisz wydawał się co najmniej 10 lat starszy. Jego rzadkie, siwe włosy jeszcze mocniej zbielały, a wszechobecne zmarszczki stały się wyraźniejsze.
— To coś dużego — wtrącił Piotrowicz. — Kierownictwo napisało już do Zarządu Krajowego. Ponoć zezwolili na użycie broni.
Budzisz ukrył twarz w dłoniach.
— Co to znaczy, Budzisz?
— To znaczy… — starszy odkrywca spojrzał tępo przed siebie. — To znaczy, że chcą wyciąć ten nowotwór zanim zdąży się rozrosnąć. A my będziemy skalpelem.
***
Starszy odkrywca Marcin Skarżyński siedział za dębowym biurkiem w biurze kierownika 212. Forpoczty. Poza nim w pokoju znajdowało się dziesięciu uzbrojonych w latarki i broń palną odkrywców czekających tylko na jego rozkazy. W pierwszym szeregu stali Budzisz i Piotrowicz.
Skarżyński przez chwilę jeszcze napawał się swoją władzą, zanim wstał, poprawił idealnie wyprasowany beżowy garnitur i przemówił do zgromadzonych:
— W okolicy doszło do brutalnego morderstwa na niewinnym wędrowcu. Sprawą zajmowali się starszy odkrywca Budzisz i jego partner, młodszy odkrywca Piotrowicz. Udało im się ustalić, że sprawcami może być grupa kultystów znana jako Krwawy Krzyż.
W pomieszczeniu rozległy się szmery. Skarżyński na chwilę zamilkł, pozwalając by na powrót zapanowała cisza. Dopiero wtedy kontynuował:
— Zarząd Krajowy bardzo pragnie zapobiec rozwojowi tej bandyckiej grupy na terenie Poziomu PL-8. Dlatego też udzielił mi pozwolenia na pozbycie się problemu wszelkimi dostępnymi środkami.
W tym miejscu kierownik zrobił kolejną pauzę.
— Czego od nas pan oczekuje, szefie? — odezwał się Budzisz.
— Skoro krzyżowcy tak bardzo pragną uwagi, to ją dostaną. Macie znaleźć siedzibę tego bluźnierczego kultu — mówił powoli Skarżyński. — I sprowadzić tu, bądź zlikwidować, wszystkich jego członków.
Wśród odkrywców ponownie rozległy się szmery.
— Do roboty. Starszy odkrywca Leutz przekaże wam dalsze instrukcje — zakończył kierownik i usiadł w fotelu.
***
Starszy odkrywca Krzysztof Leutz przedzierał się przez gęsty las. Ścieżkę prowadzącą do 180. Forpoczty zgubił kilkanaście minut temu. W pewnym momencie drzewa gwałtownie się przerzedziły, a leśny gąszcz przeszedł w polanę. Była to polana idealnie okrągła, a w samym jej środku stał stary dom z ciemnoszarego drewna.
— Halo, słyszy mnie ktoś? — zawołał Leutz do krótkofalówki. — Znalazłem coś.
Nikt mu jednak nie odpowiedział, podobnie jak jakiś czas temu, gdy prosił o pomoc zaraz po zgubieniu ścieżki. W urządzeniu musiały paść baterie.
— Działa to w ogóle? Kurwa.
Zrezygnowany Leutz postanowił rozejrzeć się po polanie. Przeszedł jej skrajem jakieś 40 metrów, kryjąc się za drzewami. Nie wiedział, czy ktokolwiek jest w upiornym domu, ale wolał nie przekonywać się o tym na własnej skórze. A na pewno nie bez wsparcia.
— Jebany Skarżyński — przeklinał szefa Leutz. — Mówiłem mu, że plan z rozdzielaniem się jest do pizdy. Ale nie, kierownik Marcin, kurwa jego mać, Skarżyński wie przecież lepiej. "Mamy za mało ludzi", co za bullshit. Mógł poprosić kierownictwo o dwie skrzynie broni, ale już paru dodatkowych ludzi to za dużo…
Nagle odkrywca zatrzymał się, słysząc za sobą dźwięk łamanej gałązki. Nim Leutz zdążył się odwrócić, ktoś skoczył na niego od tyłu, powalając go na ziemię.
— Trzeba było wykonywać polecenia — odkrywca usłyszał nad sobą znajomy głos. — Nikt ci nie kazał myśleć, Leutz.
— Co do kurwy… — zdążył z siebie wydusić starszy odkrywca Leutz, zanim napastnik zmiażdżył mu głowę ciężkim kamieniem.
***
Główne drzwi 212. Forpoczty trzasnęły z hukiem o ścianę, gdy wpadł przez nie podenerwowany Budzisz. Za nic miał odkrywców, na których wpadał gnając prosto do biura kierownika.
— Z drogi! — warknął na doktor Russel, która przypadkowo zagrodziła mu przejście. — Skarżyński!
Budzisz uderzył w drzwi do biura z taką siłą, że niewiele brakowało by wypadły z zawiasów. Skarżyński, jak gdyby nigdy nic, siedział przy biurku przeglądając jakieś gęsto zadrukowane papiery.
— Starszy odkrywca Budzisz — kierownik podniósł wzrok na swojego gościa. — Nie powinien się pan przypadkiem zajmować poszukiwaniem Krwawego Krzyża?
— Skąd wiedziałeś, że pragną uwagi? — Budzisz nieco uspokoił oddech. — Co miało na celu rozdzielenie się?
Skarżyński westchnął i odłożył papiery na blat biurka, po czym wstał jak zwykle poprawiając marynarkę. Reakcja Budzisza była błyskawiczna. Wystarczył ułamek sekundy, by kierownik znalazł się na linii strzału z pistoletu odkrywcy.
— Budzisz, chyba nie ma potrzeby…
— Gdzie jest Leutz? — głos odkrywcy zaczął się łamać. — Gdzie wysłałeś Piotrowicza?
Skarżyński przewrócił tylko oczami.
— Leutz pewnie siedzi bezpiecznie w 180. i popija herbatkę ziołową. A Piotrowicz… Strzelam, że nie żyje, o ile kapelan trzymał się moich instrukcji.
— Coś ty zrobił… — Budzisz mocniej chwycił broń. — Kim jesteś, Skarżyński? Jednym z tych potworów? Czy może obiecali ci, że przeżyjesz jeśli będziesz im posłuszny?
Kierownik roześmiał się.
— Ach, to już nieistotne. Wypełniłem swoje zadanie. Jest już za późno, Budzisz. Nie zatrzymasz tego.
Skarżyński nagle spoważniał. Budzisz nie zauważył, że kierownik zdążył w międzyczasie wyciągnąć żyletkę.
— A, i pamiętaj — Skarżyńskiemu po policzkach zaczęły płynąć łzy. — Tylko śmierć jest ucieczką.
Wystarczył jeden zdecydowany ruch ręką i beżowy garnitur zalała czerwona posoka. Bezwładne ciało Skarżyńskiego głucho uderzyło o podłogę. Budzisz krzyknął zaskoczony, po czym zwymiotował.
***
Odkrywca Budzisz i doktor Russel siedzieli obok siebie w jej gabinecie, wpatrując się w stojący na biurku przed nimi monitor komputera. Na ekranie widać było fragment mapy Poziomu PL-8 z migającymi na czerwono punkcikami.
— Jak wiesz, nadajnik Piotrowicza, podobnie jak reszty zaginionych odkrywców, nie działa — powiedziała Russel ruszając myszką. — Skarżyński z Leutzem już o to zadbali.
— Ale… — zasugerował Budzisz patrząc na jej profil.
Dopiero wtedy zauważył, że Anna Russel była bardzo ładną kobietą. Miała jasną, gładką cerę i ciemne, niemal czarne włosy. W jej okrągłych, piwnych oczach odbijał się obraz z monitora. Nigdy się nie uśmiechała. Teraz także jej niewielkie usta ułożone były w prostą linię.
— Ale udało mi się ustalić gdzie ostatnim razem pojawił się sygnał nadajnika — dokończyła z niekrytą satysfakcją doktor Russel. — Zaraz przed dezaktywacją.
Budzisz natychmiast podniósł się z miejsca.
— Idę.
— Sam? Nie ma mowy — zaprotestowała lekarka.
— A komu jeszcze mogę ufać? — Odkrywca poprawił szary płaszcz. — Skontaktuj się z 180. Forpocztą. Niech przyślą tutaj wsparcie. Jak najszybciej.
Budzisz wyszedł z pomieszczenia nie zamykając drzwi.
***
Upiorny, spowity mgłą, szary dom. To właśnie widział starszy odkrywca Budzisz wyglądając na kolistą polanę spośród drzew. Mężczyzna wziął głęboki wdech, odbezpieczył broń i ruszył w stronę budynku. Poza nim na polanie nie było żywej duszy. Budzisz zatrzymał się dopiero przy ścianie domu. Przywarł do niej plecami i zajrzał do środka przez brudne okno. Pomieszczenie, które oglądał, wydawało się puste.
Odkrywca ostrożnie przeszedł wzdłuż ściany do krawędzi budynku. Zaraz za rogiem powinny znajdować się drzwi wejściowe. Budzisz ze zdziwieniem przekonał się, że nikt ich nie pilnuje. Same drzwi były z resztą lekko uchylone. Mężczyzna wsunął się do środka, w pogotowiu trzymając pistolet.
Przedsionek, a właściwie korytarz, podobnie jak pomieszczenie po lewej, do którego Budzisz już zaglądał, był zupełnie pusty. Tak samo reszta pomieszczeń, które po kolei sprawdzał. Dopiero w ostatnim pokoju, znajdującym się na końcu korytarza, znajdowało się coś ciekawego. Były to schody. W dół.
Budzisz nie zastanawiał się długo, niemal od razu ruszył wgłąb ziemi. Schody ciągnęły prostu przed siebie, wydawałoby się, że w nieskończoność. Kilkadziesiąt, lub kilkaset stopni dalej, odkrywca wreszcie natrafił na kolejne drzwi. Były drewniane, ale grube. Po mocniejszym popchnięciu, uchyliły się. Budzisz zerknął przez powstałą szparę do kolejnego pomieszczenia, a to, co zobaczył, wprawiło go w osłupienie.
***
Doktor Russel właśnie skończyła przygotowywać najważniejsze akta medyczne placówki na tymczasowe przeniesienie do 180. Forpoczty, gdy za drzwiami do jej gabinetu rozległ się hałas. Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadło przez nie do pomieszczenia zakrwawione ciało jednego z techników. W oba oczodoły nieszczęśnika wbite były metalowe pręty. Doktor Russel zaczęła krzyczeć.
— Spokojnie. — Usłyszała znajomy głos. — Pomogę ci.
— O Boże, dzięki, że jesteś — zawołała przez łzy doktor, rzucając się w ramiona swojego wybawcy. — Błagam, powiedz, co tu się dzieje… Skarżyński się zabił, Henryk poszedł pewnie prosto do jaskini lwa, żeby…
Russel spojrzała na twarz stojącego przed nią mężczyzny i momentalnie odsunęła się od niego.
— Henryk poszedł, żeby… — powtórzyła. — Gdzie on jest? Gdzie reszta odkrywców?
Mężczyzna spuścił głowę. W lewej dłoni trzymał zakrwawiony łom.
— Boże… Czy oni nie żyją?
— Nawet Bóg umarł, pani doktor. Bez śmierci nie ma zmartwychwstania — rozległ się zimny głos mężczyzny.
— Ty… — Russel głos się załamał.
— Prawie się uwolniłem, pani doktor.
W pomieszczeniu rozległ się spazmatyczny płacz lekarki, zakończony nieprzyjemnym chrzęstem łamanych kości.
— Prawie się uwolniłem.
***
Budzisz patrzył wgłąb olbrzymiej, przypominającej jaskinię sali, której sufit tonął w mroku, mimo że na dole było zupełnie jasno. Zapewniały to szeregi płonących krwistoczerwonymi płomieniami pochodni trzymane przez tłum ludzi w długich, ciemnych szatach. W centrum tego zbiorowiska znajdowało się coś na kształt kamiennego ołtarza, na którym zaś leżał sporych rozmiarów drewniany krzyż.
Najgorsze było jednak to, co leżało na krzyżu. A właściwie nie leżało, tylko było do niego przywiązane kilkoma zwojami grubych, przesiąkniętych krwią lin. Rzeczą tą było nagie, mokre od potu i krwi ciało Leutza. Budzisz dopiero po dłuższej chwili zorientował się, kto leży na ołtarzu, bowiem głowa ofiary przypominała raczej rozbitego arbuza, niż twarz Krzysztofa Leutza.
Budzisz osunął się na kolana ledwo powstrzymując wymioty. W tym czasie na sali zaczęła rozbrzmiewać dziwna pieśń, której języka nie sposób było wskazać. Brzmiała ona jak ostatnie oddechy zdychającej kozy. Budzisz nie zdążył się jednak jej dokładnie przysłuchać, gdyż ucichła równie nagle, jak się rozpoczęła. Odkrywca nie wiedział, do czego wstępem był ten bluźnierczy hymn, ale na pewno do niczego dobrego. Po chwili przekonał się, że miał rację.
Wraz z ostatnim echem pieśni, jeden z kultystów wstąpił na ołtarz, unosząc pochodnię wysoko w górę.
— Niech nastanie radość! — wrzasnął zachrypniętym głosem. — Oto kolejny brat narodził się przez śmierć! Poprzez krew ku wolności!
— Śmierć jest jedyną ucieczką! — odparł chórem tłum, niczym na jakiejś chorej mszy.
Kapłan teatralnie upuścił pochodnię i cały krzyż, razem z ciałem Leutza, zajął się piekielnym ogniem.
Budzisz nie mógł znieść tego dłużej. Pieprzył Piotrowicza, pieprzył zaginionych odkrywców i pieprzył chorą intrygę Skarżyńskiego, która doprowadziła go w to przeklęte miejsce. Odkrywca odwrócił się, zatrzaskując za sobą drzwi do gdoty i pognał schodami w górę. Zatrzymał się dopiero, gdy wypadł z tunelu na brudną podłogę drewnianej chatki. Tam jednak czekała na niego kolejna przykra niespodzianka.
— Piotrowicz…? — wysapał Budzisz patrząc na sylwetkę stojącego nad nim mężczyzny. — Czemu masz zakrwawione dłonie?
Młodszy odkrywca Piotrowicz spojrzał na swoje ręce ze zdziwieniem w oczach, jakby dopiero teraz dostrzegł plamiącą je ciecz. Po chwili przeniósł wzrok z powrotem na leżącego na podłodze Budzisza.
— On już jest wolny — Piotrowicz wskazał palcem na schody. — I zdrajca jest wolny. Lekarka też jest wolna. 212. Forpoczta zaznała spokoju.
Zapadła cisza, którą przerwało ciche łkanie Budzisza.
— Zabiłeś Annę? — zapytał przez łzy. — Naprawdę ją zabiłeś? Co ci się stało, Piotrowicz? Co oni ci zrobili?
Piotrowicz przekrzywił głowę.
— Oni wszyscy są wolni od życia w Backrooms. To ja ich uwolniłem — oznajmił z dumą.
— Proszę cię…
— Raduj się, Budzisz. Śmierć jest jedynym wyjściem.
Piotrowicz lewą ręką wyciągnął zza pasa maczetę i uniósł ją nad głowę.
— Zobaczymy się na wolności.
W pomieszczeniu rozległ się huk wystrzału. Ciało młodszego odkrywcy uderzyło o podłogę. Z okrągłej rany w jego czole wypłynął strumień krwi. Budzisz podniósł się i otarł łzy rękawem lewej ręki. W prawej nadal trzymał pistolet.
— Przepraszam — mruknął i wyszedł z pokoju.
Mimo, że Piotrowicz był już martwy, jego usta wciąż się poruszały:
— Teraz… Jestem… Wolny…